Kamila Wojciechowicz
Przeźrocza Akwamaryny
(część pierwsza)
Fragmenty
Tamtego lata umarłam na zawsze jak burza, co dusiła sobą parnie, bardzo, przez całe popołudnie, gniotła ciało i klatkę piersiową, szczególnie klatkę, całe ciało mazi, co unieruchamia, oplata bezwładem, wybuch zapowiada w zawiesinie nieba i mnie.
Nic już nie miałam, trzepotałam się bardzo, a umrzeć nie chciałam i bałam się nocy bez snu, bałam się, że ktoś przyjdzie pożreć mnie w nocy.
Potwór, co ma swoje różne odsłony i…
Kamila Wojciechowicz
Przeźrocza Akwamaryny
(część druga)
Fragmenty
Łódzkie dni i ulice miażdżyły mnie, mieliły w kołowrocie życia, który przemienia na wstecz, na coś, czego musisz doświadczyć, by zrozumieć miejsce, w którym jesteś, swoje rozdrobnienie, które pojawia się już od początku, gdy jesteśmy głusi na swój niesłyszalny nikomu innemu głos.
Szczątki życia wyrzucone na brzeg, które jeszcze nie umarły całkiem, które chcą odnaleźć inne części, wstać i pójść przed siebie znów w to życie…
Kamila Wojciechowicz
Przeźrocza Akwamaryny
(część trzecia)
Fragmenty
Widziałam Twoją śmierć dużo wcześniej, zanim ona przyszła, widziałam ją już w ubiegłym roku, kiedy dusza Twoja chciała się wyswobodzić i pokazać, jak bardzo jest piękna, niewinna. To było zaraz po śmierci cioci, kiedy nauczyłam się we śnie latać, i wtedy na tym korytarzu, na którym wszyscy kiedyś się miniemy, chociaż nie wiem na pewno, bo przecież każdy z nas ma swoją porę przejścia przez niego.
Wychodzimy z naszych pokoi…
Kamila Wojciechowicz
Przeźrocza Akwamaryny
(część czwarta)
Fragmenty
Chciałabym się odnaleźć najbardziej, jak tylko to możliwe, uwolnić umysł od ciągłych odniesień, porównań, pośpiechu, oswobodzić go z tego, co tak nierozerwalnie trzyma mnie z tymi, z których jestem, wejść w swój najgłębszy stan. Wsunę się pod ziemię, grudki piachu przyjmą mnie miękko, zrobią mi miejsce w sobie i kiedy będę tak wnikać, może pamięć będę tracić o tym, co na ziemi, i coraz bardziej będę się zbliżać do tego, kim jestem naprawdę bez tej pamięci.
Kamila Wojciechowicz
Przeźrocza Akwamaryny
(część pierwsza)
Fragmenty
Tamtego lata umarłam na zawsze jak burza, co dusiła sobą parnie, bardzo, przez całe popołudnie, gniotła ciało i klatkę piersiową, szczególnie klatkę, całe ciało mazi, co unieruchamia, oplata bezwładem, wybuch zapowiada w zawiesinie nieba i mnie. Nic już nie miałam, trzepotałam się bardzo, a umrzeć nie chciałam i bałam się nocy bez snu, bałam się, że ktoś przyjdzie pożreć mnie w nocy. Potwór, co ma swoje różne odsłony i jakąś może wybrać taką, gdzie nie rozpoznam, że to ten zły, nie zdążę w porę mu się przeciwstawić i zginę dla niego jako nikt.
Najgorzej, gdy burza umiera w niebie, tam, gdzie przyjść miała, gdzie ratunek miała nieść. Czekałam burzy tamtego lata, czekałam Ciebie. Pomału od środka, nie patrząc na nic, przyszła Śmierć jak lato duszne, parne, ciężkie, co ściąga skórę z każdym dniem, gdzie brak powietrza i się duszę, gdzie ból się wdziera, nie ma Cię, nie ma nikogo w tych korytarzach. Lato paliło, piekło, parzyło, rażąco na twarz mi spadało, lato bolało, ile łez w morski supeł się zawiązało, tam się zdusiło na zawsze. Umrzeć w bezdechu, w takiej ciszy toni, umrzeć samotnie jak porzucony cień, któremu smutno, też się boi, cień nie umie tańczyć w dzień. Cień się rozkłada nad zawisłą smugą, nie chce odejść, ciągle jest, nawet gdy słońce pali, wtedy za mną chowa się. Czy mogę skryć się w takim cieniu? Czy mogę w niego wejść? Czy mogę wejść w niewidzialność i nie być? Czy można w swoim cieniu zniknąć, tak jak znika się nagle w jakiś upalny dzień? Czy cień może być domem? Czy mogę urządzić go tak, jak chcę?
Lato dusiło mocniej i mocniej, lato w czarne korytarze zaprosiło mnie, nie wiedziałam, że część mnie na zawsze w tych czarnościach zostanie i umrze, a Śmierć ból przyniesie. Kiedy tak parzyło mnie, kiedy słońce piekło każdą część nagiej skóry, nie wiedziałam, czy z tym życiem zdążę być tak, jak chcę, a bardzo chciałam żyć. Chciałam wierzyć w przyszłość jasną, a lato torturą słońca było, jak kat bezlitosny wypalało mi coraz bardziej i bardziej rany jątrzące na twarzy, skórze, na ciele, a każdy promień przynosił ból. Z ran wypływały krzyki i bicia, słowa śmiertelne, wszystko rzucone tam w jakąś noc, jakiś dzień, i ten płyn, co sączył się z rany, był zapowiedzią bólów najgłębszych, był płaczem umierania miłości i mnie. Był przezroczysty, ale bardzo ciężki, a wewnątrz tych kropel był podgniły zielenią, krwi martwej jad, pływający głęboko w życiodajnym biegu. To był Twój jad, który wyplułeś mi mocno, z tych warstw, na których diabeł ma swoje władanie, diabeł, który kazał Ci niszczyć mnie. Sam jad czułam już wcześniej, bardzo głęboko w komórkach, to on mnie kłuł igłami, to z niego zaczęły pękać mi żyły, marzenia i ja, to on miał śmiertelne ostrza, tępe, był niewidzialny zupełnie za dnia, a był we mnie, w każdej chwili, rozcinał mnie inną część. Ona pękała, krwawiła wewnątrz, nawet wtedy, gdy szłam w kolorowych, letnich sukienkach, nawet wtedy, gdy zakładałam uśmiech jak tarczę na twarz, traciłam siły, byłam coraz słabsza, czułam, jak wewnątrz ostre noże rysują mi po skórze rany. Ruch ich był zmienny, jedne noże do góry ciągnęło, drugie przecinały mi nabłonki w środku w dół, coś mi narządy wewnątrz ciągnęło, gniotło, uderzało mnie. Macica i nerwy przy niej na rozkaz tego diabła śmiały się krwią i wykrzywiały się, ciągnąc zupełnie w przeciwne strony, bijąc od wewnątrz pięścią w nie, każde włókno, ścięgno, mięsień i droga nerwów tam puchło i z bólu gniło, i jeszcze słońce grzało piekłem w ten ból.
Uśmiecham się, dłoń czule dotyka policzka, szukam siebie na końcu spojrzenia i tę zapowiedź ciepła głaszczę, ona jest moją smugą cienia w ten czas, twarz świeci się myślą nadziei, że są miejsca, gdzie nie ma prawa wejść zło. Oczy będą się błyszczeć do końca, nawet gdy wpadnie we mnie ten ostatni Twój cios, gdy zapadnę się w nieruchomość cierpień, gdy będę spadać, to spadnę z tym światłem na dno. Byłam ciężka z duszności, przytłoczeń, śmierci serc, nie można skleić, gdy umiera coś, gdy nie pasuje żadna część i nie odnajdę już Twego cienia, wiele lat temu umarł już, prawda? Może już w pierwszej chwili, kiedy zamknąłeś przede mną drzwi, a może później? Wiele lat tak mi trzaskały Tobą, a ja ciągle stałam tam w nich. A może on uleciał w inną całkiem drogę, co śmierć zadaje, co jest jak wielkie kamienie czarnego zła. Milczące i miażdżące, wyrocznia ma dzisiaj Śmierci odpowiedź i tak każdego dnia, z Twoim cieniem, co kochałam go, też pożegnać się nie zdążę, nie wiedziałam, że ta miłość ze snu, co skleja ze sobą, zabije mnie wcześniej, chociaż żyję.
Bez sił opadam, z gorąca, wyczerpania i patrzę cicho w pustkę czarną, ona ma kształt powietrza gorącego nad ogniem, które tworzy świat, co przekrzywia wszystko w środku, co od ognia zmienia swoje kontury. One w bólu rozmazują się, w ogniu, który kolor ma granatowy, tam zasysa mocą piekieł i dopiero bardzo głęboko w czerwień wrzuca, taką, z której już się nie wydobędziesz, taką, co zafaluje w innym świecie, i na zawsze znikasz, nie było Cię tu nigdy ani Twojej płaszczyzny. Dym zabrał i połknął do siebie, z tego dymu już nic nie wraca, taki dym kończy historię i żarzą się tylko myśli w kłębek małych bóli zwinięte i rzucone w tę powietrza łunę, co wypacza, powiększa. Tam ciało się wykrzywia, ręka w górę się podnosi, noga w pył zawija, głowa znika, drga na niej płomień, rysując linię pełną drobnych zygzaków, wtedy cielesność kurczy się w gorączce, spopiela na szaro i w tej czerwieni znika. Przepada na zawsze, w inne byty wpada, ale nim pochłonie je ta siła, coś wyrwać się musi, coś, co moc ma nadprzyrodzoną, coś, co potem gdzieś tę historię opowie, coś, co wewnątrz nas w wielkiej ciszy się skrada i wejść chce z powrotem, coś przypomnieć, czymś się podzielić, coś, co łapie w tę chwilę śmierci, nawet gdy gorąc ognia na zawsze zabiera.
Szukam kogoś w tym punkcie, gdzie obraz się rozmazuje, jakby ktoś był, komu mogę zawierzyć się w tym tunelu, a tam też jest pustka, szarogranatowa ciemność, brunatność krwi starej tylko jeszcze przebija. Ona przyjmie mnie w tej krwi martwości, cały ból, roztapia się wszystko od środka z gorąca, odkleja się i otwierają się stare rany i łzy lecą ciężkie, martwe i gniotą na pół. Też pożegnać się chce w ranach smok, co z paszczy mu zionie i język rozwidlony do połowy wisi mu nad ogniem tym, wciąż biegnie w tym ogniu szerokim i ciężkim ciałem, szybko i mocno i bucha od smoka śmiercią też. A ogień parzy, od środka pochłania, ognia fala przychodzi, wypala na szynie mięsień, każdy głuchy świst, zabiera ze sobą wszystkie kopy ropnych zdarzeń, wszystkich mrugnięć czasu rzęs. Zabiera ciała, co były w sobie zaplątanym znakiem, zabiera z kulą tego ognia, płoną całe stosy tych żyć, co ręce wznosiły do góry w prośbach błagalnych o ocalenie. Tych, co chciały stworzyć się prawdą i pięknem, tych, co były serca głosem, tych, co chciały tylko kochać, tych, co chciały tylko żyć. One płoną, każda miłość płonie, giną, przepadają w żarze tym, a smok bucha, się śmieje, oczy ma duże, w nich też mieszka czarność zastygłej krwi. Skórę ma twardą, chropowatą jak gruzy z bliska całkiem słońcem wypalone, kaleczy nią do krwi i chrząka, Zjem Cię, zjem.
Kamila Wojciechowicz
Przeźrocza Akwamaryny
(część druga)
Fragmenty
Łódzkie dni i ulice miażdżyły mnie, mieliły w kołowrocie życia, który przemienia na wstecz, na coś, czego musisz doświadczyć, by zrozumieć miejsce, w którym jesteś, swoje rozdrobnienie, które pojawia się już od początku, gdy jesteśmy głusi na swój niesłyszalny nikomu innemu głos. Szczątki życia wyrzucone na brzeg, które jeszcze nie umarły całkiem, które chcą odnaleźć inne części, wstać i pójść przed siebie znów w to życie, które wypluwa, wciąż i wciąż. Przypatrzyć się murom dookoła i poczuć znów swoją przynależność, którą daje miejsce, zobaczyć w tych budynkach kogoś bliskiego, jakiś uchwyt przeszłości, który wszystko będzie nam tłumaczyć. Uporządkuje to, co przyszło po rozkładzie, a nawet sprawi, że na nowo zaczniemy czuć się bardziej pewni, choćbyśmy byli tylko takimi małymi skrawkami życia, niedobitymi przez ból. Zawsze odnajdywałam bliskość i jakieś uczucie chociaż częściowego ukojenia w znajomych ulicach i portretach mijanych domów. Były one jak pomocne dłonie, jak odnośniki do tego, że w ogóle jestem, że wciąż jestem, jak szeptuchy ratujące ludzkie życia. Miejskie budowle, szeregowce małych miasteczek i punkty osad na wymarłych prawie lądach.
Przypatrywałam się strukturom murów, zamieszkałym ciepłym albo oschłym, milczącym oknom, idąc, przyjmowałam pozdrowienia falujących firanek albo zatrzymanych na chwilę w podróży ptaków, wystających dumnie anten, kabli, a nade wszystko każdego drobnego szczegółu przypisanego tylko temu budynkowi. Lubiłam wyryte w nich zachwycające rzeźbienia, które zahaczały swoją urodą nienachalnie, ale zostawiając przechodnia w jeszcze większym spoufaleniu ze sobą, we wzajemnym otwarciu. Budynki zapełniające sobą przestrzeń życia stają się jak najbliżsi ludzie, przyjaciele, kochankowie, rodzina, każde zakotwiczenie wzroku na tym samym stałym obiekcie może przywrócić do życia, może wyłowić spod sinej, zimnej wody. Może być jak otrzeźwienie po każdej utracie przytomności, może być tym uściskiem, szarpnięciem za ramię, gdy spadasz, może być Twoją szansą przeżycia, bliskim Aniołem, który nie pozwala zamrzeć w upadku, i tym światłem, który dachy dotyka, stapia się z nimi w czułości, zostawia obietnicę ratunku i takich objęć, o których marzymy skrycie obdarci całkiem z resztek oczu otwartych na życie.
To światło, które zmienia swoje kształty, między chmurami się rozlewa, rozciągając ich granice obłoku i zamieniając na skrzydła aniele, największych ptasich przyjaciół, tych, którzy mówią w ciszy najgłębszej o tej nadziei, która w zakamarkach się tląca wszystko może ocalić, albo odbiciem naszych skrzydeł lotu się stają, tych, które wcześniej pękły. Wszystko to przesuwa się dalej za kolejną chmurę, kolejną część nieba, wszystko to już podpowiedzią się staje, jakimś szeptem, by siebie ratować. Można powiedzieć, że ocalenie na dachach naszych ulic mieszka, odbija się w szybach promieniem, które oczy mruży, a każdy przeważnie
je w niezrozumieniu omija.
Dom jak twarz kogoś znajomego, który nie zamknął przed nami drzwi. Te ulice mijam, w tych budynkach szpetnych i o urodzie wielkiej się rozpoznaję, widzę minione dni, głośne śmiechy, szybki, pewny krok, powykrzywiane chodniki, które prowadzą na spotkania kochanków. Tynki, elewacje w drżeniu zapowiedzi czegoś wielkiego, wyjątkowego, na co się czeka tak, tylko będąc młodym, kiedy życie te lepsze losy nam rozdaje i zwabia ku nam same przesmyki wspaniałych szans. W każdej z nich mieszka ten rodzaj scenariusza, który zapowiada baśniowe pejzaże, fanfary albo inne uniesienia, które zawsze się przydają.
Tą ulicą z falującą piersią, oddechem głodnym do Ciebie szłam, po zmierzchu albo późną nocą. Przyświecały mi drogę, której się bałam, wypalały na ten wieczór mój strach, a nie wiedziałam, że jarzeniówki niosą często wieści oszustne. Kręciłam się tak w kółko, a one świeciły jaskrawie, kolorowo, przekrzykując rozmazujące się pomarańcze i za filtrem dymnym błękit na niebie, który schodził wciąż w dół nad ulicą pełną spóźnionych na wszystko aut, oczekiwań na spotkania ze zbyt ostrym albo niezbyt przyjemnym zakończeniem, kamienic obdartych, biednych i tego budynku, który był mi wtedy najbliższy, w których swoją opowieść snułam ja, przez życie wypowiadaną. Ten zachód słońca w ciepłe dni głaskał mnie czule, zanim zdążył zniknąć w nagrzanym asfalcie i zostawiał coś dobrego, pamięć tych wieczorów, które na zawsze są jakimś echem z tamtych dni, tamtych zabudowań.
Biegłam szybko albo szłam bardzo pomału, z przestrachu podkulając plecy i ramiona, zapadając się w siebie. Bałam się bardzo tych monstrualnych rozmiarów wydłużających się wtedy jeszcze bardziej najbiedniejszych kamienic i podwórek pustych, porzuconych, na których nikt nie chce się bawić, prowadzić rozmów, przebywać, które sieją jeszcze większe wyobcowanie i odczucie każdego najmniejszego, niewygodnego skrawka, które pozostało, które strasznie z bólu krzyczy, wrzeszczy i się drze poruszone zimnem pustych wnęk tych ślepych placów. Wyjścia na główną ulicę rozpoczynają wyprawę labiryntową i w każdej chwili mogą zapędzić Cię w jeszcze bardziej zaciemnione miejsca. A tam są już tylko ostatnie chwile, zanim zapadnie się w te podziemne korytarze, które mają czarne odsłony, a z tyłu za mną wyłania się wąż, wielki, czarny, z tym kołnierzem na szyi, ni to pełza, ni to mnie goni, a za każdym spojrzeniem wstecz przesuwa się bardziej i tylko grzechot słychać przez wysuwanie czerwonego języka. Muszę przed nim uciekać, ale nie znam dobrze wszystkich tych ulic, więc po prostu byle szybciej gnam przed siebie w jakąś kolejną otwartą dziurę, jakieś przejście, byle do kolejnej przestrzeni.
Tam spotykam postać kogoś też z tego miasta, kto zmarł, kto chciał mi pomóc, kto przeprowadzał siłą przez nieświadomy czas w ogromnej wierze, że to, co wielkie, musi w końcu się narodzić. Jego twarz jest spokojna i dobra, może ma mnie ukoić? Czy mogłabym się zwierzyć mu z tego, co teraz jest? Czy on przez swoją mądrość i niepokorność mógłby coś więcej mi o tej Śmierci i innym życiu powiedzieć? Chociaż ucichł przy swoim zmierzchu i zatracił to, co harde, złagodniał, wylniał zupełnie ze swoich prześladowczych, czujnych agresji. Ostatni raz, kiedy go widziałam, był całkiem bezbronny i przyjmujący już tylko powiewy dobra z ludzi, ich nowel i sag, z ich opowiadań, jakby wiedział, że nic innego zabrać ze sobą nie można, że wszystko inne waży zbyt wiele. Pierwszy raz, jak go znałam, był tak harmonijnie, z pokorą pogodzony ze sobą, a może to Śmierć z sympatii tak go już szykowała do siebie? Na ostatnim spotkaniu siedzieliśmy obok siebie w jego domu przy wielkim starym, drewnianym stole, w salonie ze ścian spoglądały na nas dziesiątki postaci w kolorze sepii, za oknem widok na zazieleniały ogród i wiatr, który tę zieloność kołysał. Słuchałeś moich opowieści sakralnych pełnych przebudzeń i odetchnąłeś z ulgą, że natrafiłam na swój ślad do siebie i moc już mnie popycha, żeby tylko dalej w tę drogę pełną zrozumień iść. Na kolanach trzymałam swoją chorą Sonię i nigdy nie mogłeś zrozumieć takiej bliskości z psem, i wtedy zacząłeś mi mówić o swoim z nimi spotkaniu, które określiło Cię strachem do nich na późniejsze lata.
Kamila Wojciechowicz
Przeźrocza Akwamaryny
(część trzecia)
Fragmenty
Widziałam Twoją śmierć dużo wcześniej, zanim ona przyszła, widziałam ją już w ubiegłym roku, kiedy dusza Twoja chciała się wyswobodzić i pokazać, jak bardzo jest piękna, niewinna. To było zaraz po śmierci cioci, kiedy nauczyłam się we śnie latać, i wtedy na tym korytarzu, na którym wszyscy kiedyś się miniemy, chociaż nie wiem na pewno, bo przecież każdy z nas ma swoją porę przejścia przez niego. Wychodzimy z naszych pokoi nazywanych życiem, z naszych uwarunkowań, ścisłych ograniczeń, które narzuciliśmy sobie sami, w które wplątaliśmy się za życia na naszą zgubę, a potem one wrastają tak cholernie mocno w nasze korzenie, mylą się z nami i za nas żyją. A my tylko w snach albo w tych nieszczęściach, w tej niewygodzie i tej niedoli, którą pokornie bez żalu znosić chcemy, jesteśmy na chwilę sobą, a nie da się, nie da się tak.
Byłaś wtedy tak piękna, zawsze kiedy dusza ciało opuszcza, staje się na powrót swoim pięknem, zamysłem Ducha, pamięcią cudu, samą jego istotą. Uśmiech miałaś lekki, wolny od wszelkich obciążeń, od tego, w co człowiek za życia się wtłoczył i co nim zawładnęło, z czego nie potrafił się wyzwolić, każdy z nas ma różne swoje inne przypadłości, w których więdnąć i wypaczać się zaczyna, nawet jeśli w porę się obudzi, to przecież zmory chodzą do końca za nami. Czekają tylko na moment słabszy, na wyczerpanie, żeby mogły nas przejąć i zagarnąć w bolesne i chore nieudanie, które twarz wykrzywia w grymasie zgorzkniałego lub zużytego, niepotrzebnego już nikomu życia. Stałaś na tym korytarzu gotowa, by dostrzec i wyruszyć w piękno innych, w tym moje, tak bardzo się ucieszyłam, że też mogłaś to zobaczyć. Tam byłaś tak cudownie piękna i po tym to poznałam, że jesteś wolna, że samym tylko dobrem i jego pragnieniem się stajemy, wolni. Kobiety z mojej rodziny są wyjątkowo piękne, a kiedy zespoleniem siebie świecą i wolne są, dech zapierają, jak każdy z nas, kto w swoim pięknie jest zanurzony, i tam stałaś tak Ty, jak kamień cudu błyszczałaś, a ciała powłoka i wyraz twarzy jak na siateczce misternie kruszcem światła utkany zniewalał. Czy miałaś już dość życia? Czy ono tak Ci zbrzydło? Czy samotność i porzucenie wyżera rozpaczą, niechybnie prowadząc do śmierci? Kłując nas w samych siebie, tych, w których się pomyliliśmy, lecz pozwalamy im żyć, bo bez nich nas nie ma. Człowiek jak kokon jest w pomyłkach swoich wielowarstwowy, życia szkoda na nie, ale one już same o sobie stanowią i za nas żyją, i dobrze im, oj za dobrze, Boże mój, co one nieraz z tych ludzi robią, całe nieprzerwane sznury żyć w tych pomyłkach toną, a podstępnie toną. Osuwając się tylko ślizgiem minimalnie w dół, w bok, w poprzek, poza siebie, tylko ciut minimalnie, a potem nie ma już tego, kto był, nie ma, tam się przedostał, ratując swoje pragnienie to, z którym przyszliśmy na świat, pragnienie piękna i umiłowania.
W tej strefie, kiedy wyzwalamy się z ucisku nieustannej gry, która nas zawłaszcza tak bardzo, że tylko śmierć i jej widmo potrafi wprowadzić nagły przebłysk dezorientacji, króciutkie wybicie z tego, co się toczy, tak nikłe i niedorzeczne, że zdaje się być tylko zjawą ulotną jak ona sama, niedostrzegalna w normalnej ostrości widzeń, ale jest. I tam właśnie w tej przestrzeni możemy być sobą, mamy odwagę to swoje piękno i dobro przyjąć jako jedyną słuszną właściwość i je ujawnić, wolni od trudu, od pułapek, od przegrania, nędzy, pomyłek, bólu i różnych nieumiejętności. Lęk zasysa życie jak otchłań i sami stajemy się czarną ziemią, potem już nie do poznania. A tam, w tym korytarzu przedśmiertnym i pośmiertnym, na granicy naszych światów widzimy się najczystszą przesłoną serca i tam dla siebie jesteśmy. Może pokazałaś mi się, bo tak bardzo Cię kochałam? Bo byłyśmy tak zżyte, duszami już wcześniej na wielką przyjaźń zawiązane, babciu. Jedno wiem, dusza chce opuścić wtedy ciało, jeśli tam dla niej w życiu nie ma miejsca, dusza chce się z bólu wyswobodzić, przecież i ona tak jak my chce żyć, to jedno wspólne prawo łączy wszystkie stworzenia i istoty, pragnienie życia, spełnienia.
To nasze piękno, to pragnienie życia i siebie w tej najdoskonalszej manifestacji wciąż chce się wydobyć, nigdy się nie poddaje i czeka, i czeka spokojnie na to spojrzenie pełne najgłębszego zrozumienia i współczucia, na te oczy, które duszą i sercem przyjmują nas w całości, tak że żaden nasz kąt nie będzie świecił pustkami i naszym rozpaczliwym byciem w odmiennej samotności. Ty jedna umiałaś mi to dać, pomimo bóli własnych, nie patrząc na nie, nie patrząc na te ostrza, które w naszą stronę lecą, które wpadają w moje rany, stale otwarte i płaczące. Rany, których nie umiem obronić, nie umiem stać się im stróżem i zostawić te warstwy, by mech je przykrył czasu, oddalenia, by mogły się wygoić. Na ten gest, na te słowa na oddechu tak znaczącym, które potrafią całą przyszłość wyznaczyć, nazwać i będą to te najwłaściwsze słowa i podsumowania, urywki zaledwie, które więcej powiedzą i zdradzą niż pełne myśli. Pokątne przesunięcia ciała, w których zamyka się historia, Twoja historia, moja historia, tej rodziny, tego domu, całego życia, całej mnie, już za chwilę z Twoim końcem kilka światów na zawsze istnieć przestanie. Ostatnia, która się tam ostała, choć malutka i krucha, twierdzą byłaś i całym spoiwem wszystkiego, czym byłam wcześniej, co zostało wyrwane, zabrałaś w dłonie i delikatnie, po cichu, zupełnie zwyczajnie wzięłaś mnie i przesadziłaś do siebie, by dom, w którym od dziecka byłam, na zawsze przez lata w moich tułaczkach, schronem mi był, moim domem. Miejscem, z którego uciec i zapomnieć o nim chciałam, i moim jedynym, najważniejszym wszystkim, moim do mnie i sensu jedynym punktem odniesienia, w którym wszystko prostsze się staje i ma w nim właściwe miejsce.
Domy, w których żyjemy, w których rodzą się nasze marzenia, w których wykluwają się pytania i uchylają się bramy, z których widać nasze przeznaczenie. Domy, w których kochamy, w których odnajdujemy choćby jedną duszę taką, która w każdej niedoli z nami będzie, która wsparciem się stanie w największej trwodze, która będzie, po prostu będzie. Bo nic ważniejszego nie ma w tym życiu ponad to, aby być ze sobą w tej jedności, otwartości na siebie i tym przepływie wsparcia, miłości, zrozumienia, pełnego przyjęcia takimi, jakimi jesteśmy, z naszymi tajemnicami, mrokami widocznymi aż nadto, chociaż niewypowiedzianymi. Byłaś mi tą, która przygarnęła mnie do siebie, z niczego tłumaczyć się Tobie nie musiałam, a i tak wiedziałaś wszystko, i przez te oczy Twoje jeziorne, których odcień miałyśmy my jedynie, bo wiemy, co znaczy marzenie. Woda ma kolor pragnienia miłości i tych marzeń, nasze oczy, w których przenikają się światy. I Ty umiałaś tam być, i dusza Twoja pamięć miała do tych wiecznych drzwi, i nici tej nigdy nie wypuściłaś, chociaż mielizny Cię zabrały, chociaż od dziecka przyszło do Ciebie wyczerpanie tym nieszczęściem, które zewsząd się dobijało. Wpychało do środka i niszczyć chciało wszystko, co tylko zdołało, ale tej jednej struny, na której nasze spojrzenia wisiały i chciały widzieć więcej, i były pełne wiary i wsparcia dla siebie, nie puściłaś nigdy. Nie wiem, bez Ciebie bym nie istniała, Twoja pomoc była dla mnie od zawsze. Kiedy ten krzyk, cierpienie wylewało się z innych domowników, Twoje przy mnie nigdy, zupełnie tak samo, jakbyś chciała sobą dać mi zastrzyk do życia, wsparcie i podporę, której nie dostanę znikąd. Zupełnie jakbyś to wiedziała, że ze swoją dziwacznością wszędzie będzie mi trudno, że będę musiała przebić się przez wielkie rozczarowania, wielkie śmierci i tylko to Twoje bycie ze mną da mi siłę, by przetrwać. Zawsze wtedy, gdy te uderzenia inni zadawali, zawsze wtedy do Ciebie uciec mogłam i nic nie musiałam, i wiedziałam, że tam w środku całą sobą ze mną jesteś i z tym, czego pragnę. Zupełnie jakbyśmy się wcześniej na ten plan umówiły, zanim jeszcze trafiłyśmy tutaj, i Ty, która siebie całą na ołtarzu innych złożyłaś i byłaś tą, spod której wszystkie się wykluwałyśmy. Ty byłaś tym kołem zamachowym, które uruchamiało cały zaczyn troski, działań i krzątaniny w każdym domu pełnym dorosłych o zbolałych nerwach i przegraniach, wciąż pełnych chęci, ale już niesprawnych, jak ktoś, kto nie ma nogi i pobiec nie może.
Kamila Wojciechowicz
Przeźrocza Akwamaryny
(część czwarta)
Fragmenty
Chciałabym się odnaleźć najbardziej, jak tylko to możliwe, uwolnić umysł od ciągłych odniesień, porównań, pośpiechu, oswobodzić go z tego, co tak nierozerwalnie trzyma mnie z tymi, z których jestem, wejść w swój najgłębszy stan. Wsunę się pod ziemię, grudki piachu przyjmą mnie miękko, zrobią mi miejsce w sobie i kiedy będę tak wnikać, może pamięć będę tracić o tym, co na ziemi, i coraz bardziej będę się zbliżać do tego, kim jestem naprawdę bez tej pamięci. Może uda mi się wsunąć w nią tak głęboko, że nawet najdalsze koniuszki, czapeczki korzeniowe silnie wbudowane w dolny biegun tych leśnych stworzeń, pozwolą mi
opaść niżej. Przesuwać się w taki rodzaj odprężenia i ciszy, że człowiek odczuwa tylko to pierwsze istnienie, jego lekkość i wolność, ufność bycia tak naturalną, że zupełnie bezbolesną, niewymuszoną niczym, żadną trwogą ani nakazem. Kiedy wtapiam się w ziemię, to tracę siebie, swoje ograniczenia i całą sumę ludzkich zdarzeń, i może zamienię się tylko w piach i nim będę? Albo kimś, kto przenosi się bliżej swojej najdoskonalszej części? Może nawet uwolnię się od korzenia pierwotnego, minę całą rozłożystość powiązań, uzależnień, przejmowanych wzorów? Może wymsknę się pamięci, która wciąż każe powracać do siebie i swoim brakiem rodzi tęsknotę zbyt bolesną, by wierzyć w tę świętość? Może wyzwolę się nawet z miłości do nich? Nie, to chyba niemożliwe, nie moż- na przestać kochać nawet pod ziemią, nawet będąc tylko sobą, nawet wnikając do struktur podziemnych, nie można zostawić pamięci o sobie, o tych, których brak, za którymi tak tęskno. Tęskniąc za nimi, za sobą w nich tęsknimy i w tym może właśnie najbardziej widoczna jest przemijalność, w odchodzeniu poszczególnych etapów, ludzi, zwierząt, miejsc, przyjaciół, ról, miłości, a nawet marzeń, tylko strachów i nieszczęść nie żal, gdy odchodzą. Tak trudno oddać siebie przyszłości, tej, w której nie wiadomo ani kim się jest, ani co się zdarzy, piękno przecieżwyłania się z głębi drogi, a wkroczyć w nią trzeba często mimo mroku, mimo naszych nocnych, samotnych łez.
Mogę się pogubić w tym, gdzie jestem, kim byłam, i w tym, czego muszę się uchwycić, by przeżyć, by żyć dalej bez siebie i tych, których mi brak, w tym braku zawsze najwięcej się człowieka zawiera, w tym, czego nie widać i czego nie mówi, jest cały on. Tęsknota jest silniejsza niż życie, dlatego utrzymuje pamięć w najdrobniejszym szczególe, niczego z niej nie wyrzuca, niczego nas nie pozbawia, tam żyjemy swoim najwspanialszym wspomnieniem, ono jest tam zawsze. Kiedy stoję pod drzwiami mieszkania, które nie jest nasze już, jest puste, bez Ciebie, bez ludzi, bez nas, jest nasze, jest zawsze nasze. Na tabliczce wisi Twoje po dziadku nazwisko, nazwisko naszego rodu, a w nim nic się nie zmienia mimo czasu, wszystko dokładnie jest tak samo i nawet znajduje się na tym samym piętrze, sąsiedzi wciąż ci sami, a w środku nasz dom, jaki był, taki jest. Ten sam chodnik w przedpokoju, zegar, który czas nam odmierzył i dalej już tykać nie chciał, chociaż prosiłaś go jeszcze, by bił, by biło serce domu. Nikt z nas nie chciał z niego odchodzić, dzieci wasze chciały iść w życie wyśnione, mężowie ich chcieli je kochać, na pewno, a my chciałyśmy być dobre, dobre dla was, pomagać i być dla siebie, po prostu być rodziną z całą jej niezwykłością, złożonością i tym największym budulcem, jaki daje los.
Wy nie chcieliście umierać, nikt z was nie chciał, ja nie chciałam tego domu opuszczać, burzyć, mojego domu, którego nie ma. Dobrze, że nie zniknął we mnie, że mogę do niego wejść, że widzę tam Ciebie, która czekasz na mnie i jesteś, tak bardzo mi bliska, tak czuwająca jak w życiu, tak jak w moim śnie. Chciałam podejść bliżej, chciałam się zapytać, czy żyjesz w tym domu wraz ze mną? Czy tylko mi się myli i nie ma go już, Ciebie ani nas w nim? Ale jak podchodzę, to znikasz, staram się na palcach, staram się jak najdelikatniej, żeby tę nić cieniutką jak samo życie nie upuścić, nie rozproszyć, ale znikasz i rozpada mi się sen. Może na mnie się obraża o coś? Może poznanie natury Śmierci nie jest możliwe dla tych, którzy żyją, choćby i we śnie? A może moja świadomość jest wciąż w tej samej rozpaczy i nie zniosłaby takiego twarzą w twarz spotkania? Bo nawet na tej płaszczyźnie dusz ma pamięć o cierpieniu z Twojego braku, tych śmierci, co przyszły, i tego, co tak kochałam, z czym chciałam żyć, a czego nie ma, nie ma, nie ma.
Nie ma już czasu, miasteczka nie ma już, nie ma już mojej babci, jej zawiniętych na nerwy i uśmiech do mnie jak na druty słów, ciociajuż nigdy tam nie przyjdzie, nie będzie się głośno śmiać, ani mój ojciec w nim nie przemknie, dziadek nie siorbnie nad zupą i mama moja już nie przyjedzie tam, my się też więcej tam nie spotkamy, bo nie ma już naszego życia, tamtych nas. Hula sobie tylko czas, jakby nic się nie stało, a drzewo przed babci pokojem będzie pamiętać nas i wszystkich tego domu lokatorów, nasze wejścia do tego domu, do siebie, do przemijania, do spotkań ze Śmiercią, do największych rozpaczy. Ono jedno wraz z niebem i polaną z drugiej strony, tej, której już nie ma, a latem opalałyśmy się na niej, podgryzając na słońcu wilgotne źdźbła trawy. Będzie wejściem do naszej pamięci, naszych sekretnych nieistniejących już światów, które jednak wraz z nami będą żyły wiecznie, chociaż ich nie ma.
To może nigdy nie staną się brakiem, jeśli w nas na dobre się ugoszczą, a my im zrobimy należne miejsce, w którym się wszyscy przecież i tak kiedyś spotkamy, nawet jeśli teraz wydaje się to nam zbyt odległe, niemożliwe do pomyślenia, obyśmy tylko dobrze prześnili ze sobą i z nimi ten czas i siebie w tym życiu, tutaj i teraz.
Życie jest tak ulotne jak słowa, ledwie człowiek wzrok i myśl odwróci, a już rozsypują się niespamiętane, tylko te, które mają swoją wagę, w których ono samo się mieści, te nie odejdą, ale nas przez pamięć tworzą. Pamiętać jest największą miłością, ale jeszcze większą jest, gdy czas nam dany trwa, kochać. Kochać najmądrzej, najszerzej, najczulej, najgłębiej, najzabawniej, najbardziej na święcie i całym sobą, jak tylko się da, a nawet i zwyczajnie, po swojemu, tylko bez oszustw i skąpstwa.
Kochać wszystko, siebie, każde najdrobniejsze życie, je samo, bliskich i dalekich ludzi dobrą myślą obdarzyć, współczuć i kochać, może tylko takie życie ma jakąś wartość i sens? Życie utkane z dobra, wrzeciono, z którego powstaje wartość ponadczasowa, ponad dobro i zło, piękno, które zostanie sobą w pamięci, myślach, w naszych dziełach. A kiedy przyjdzie pora i podmuch wiatru będzie chciał rozproszyć nas, to staniemy się właśnie tą pamięcią, tym mijaniem, które było, na powrót naszym Duchem, życiem już może umęczonym, żeby się przyszło uśmiechnąć jednak do siebie, do tych wspomnień w ciszy serca, do czasu, który
porwał wiatr. Nigdy nie będę żyła bez was, a i wy nigdy żyć nie przestaniecie, bo kocham was i wieczność. Może to jest wyborem najwyższej próby, z którym przyjdzie mi się mierzyć? A może taki jest porządek życia i śmierci, ludzkich na ziemi spraw i może dokładnie tak ma być? Chyba tak.
Kamila Wojciechowicz